Św. Roman zimą

Coś się staremu w główce porobiło i polazł na zimową wyprawę. Zapowiedział, to i poszedł. Ale po co?
Ano po to, aby przetestować nowy aparacik, cudeńko takie, palmtop Yakumo. Postanowiłem zrobić mu chrzest bojowy i przekonać się co potrafi.


Wsiadłem sobie w autobus i dojechałem do Rachodoszczy (do Feliksówki się nie dało, dlaczego - widać na załączonym zdjęciu).

Doszedłem do Feliksówki i długo szukałem polnej drogi prowadzącej do kapliczki. W końcu znalazłem i jednocześnie zrozumiałem dlaczego nie mogłem znaleźć.

Podsumuję od razu: nie lubiłem zimy jak diabli, a teraz... wprost jej nienawidzę.
Tu się bowiem zaczęło. Podczas przebywania zaspy myślałem o odwrocie (i to by była rozsądna decyzja), ale honor mi nie pozwalał. Ciągle liczyłem, że dalej będzie lepiej. Żadnego, najmniejszego śladu człowieka czy pojazdu, wszędzie wokół bezkres tego białego gó... Co trzy kroki musiałem odpoczywać, gdyż zapadałem się miejscami prawie po pas. Nie użyłem ani razu mojej nowej zabaweczki, mając łapy zmarznięte, bez czucia. Zdawałem sobie sprawę, że gdyby urządzenie wypadło mi z rąk to... ktoś by je znalazł dopiero po roztopach. Zresztą, miałem normalnie stracha, że nie dojdę, że w razie zasłabnięcia czy czego (a pot się lał po plecach mimo mrozu) to nikt nie byłby mi w stanie pomóc.

Ale co to dla nas, roztoczańskich exploratorów. Kapliczka św. Romana zdobyta zimą. Tego jeszcze do tej pory nie dokonałem.

Dalej, skrajem lasu w dolince było jeszcze znośnie, ale przy wyjściu na wzgórze zaczął się prawdziwy koszmar. Zacząłem padać, bo już i zmęczenie mnie ogarniało. A tu śniegu coraz więcej, rozpętała się śnieżyca, wokół nic nie widać...

Ale jakoś po godzinie marszu na odcinku jednego kilometra dotarłem do Białowoli. Tu już żadna siła nie zmusiłaby mnie do dalszej pieszej podróży przez Białą Górę i podzamojskie łąki. Złapałem jakiś autobus i .... ufffffff, jestem w domu.
Siedzę sobie wreszcie w ciepełku, buty na kaloryferze - mokre jak nieszczęście.
Kilka razy po drodze wydłubywałem z nich śnieg, ale nie było to proste, bo operację tę musiałem przeprowadzać... pod śniegiem. A biorąc pod uwagę brak rękawiczek (nigdy takiego czegoś nie używałem), nie było to ani proste, ani miłe. Najbardziej denerwuje mnie ta tendencja moich butów (wszystkich) do rozwiązywania się sznurowadeł, po kilku krokach węzeł przestaje istnieć. Jakaś klątwa, czy co? No i taki rozwarty but działa jak lej wsypowy...

Poza tym, na moich spodniach od kolan do końca (tzn. końca nogawek) utworzyła się śniegowo-lodowa skorupa, niemożliwa do usunięcia gołymi rękami na mrozie. Musiałem ciekawie wyglądać (spodnie ciemne, śnieg biały). Świadczył o tym przestraszony wzrok kierowcy autobusu, kiedy wsiadałem. Myślał pewnie, że ujrzał jakąś roztoczańską odmianę Yeti...
Jeszcze nie mogę ochłonąć. Ale do jutra mi chyba przejdzie i znowu będzie mnie swędzić marcowy ogonek i wróci ochota na jakiś wypadzik...
Oj, chyba jeszcze nie teraz!
Tak, Roztocze to nieuleczalny nałóg.

Mieczysław