V Rajd GTR, 11 listopada 2006, tym razem oczami ówczesnej nowicjuszki Agaty. Oto jak przeżywała to wydarzenie...
Miało być zimowo, nawet poprószył śnieg. Taka pogoda zapowiadała się się na IV Jesienny Rajd GTR.
35 ochotników zapowiedziało swoje przybycie: Jolka, Mieczysław, Sikor. Ruckus, Grzegorz Szkutnik z Asią, Artur Pawłowski, Lojnik, Zbyszek Waszczuk, Kacper, Zbyszek, Agata, Michał Extreme z Emilką, Basia Łuczkowska, Paweł Kurowski (Niklos), Edi, Kaczuś, Hubert Michałek, Andrzej Szkuat, Laguna, Saara z siostrą, Wojtek Pysz, Prałasant, Omega. Edi zrobił znaczki, według projektu Mieczysława.
Dla mnie to był pierwszy rajd z naszą grupą. Zresztą zważywszy na panującą ciszę wyborczą był najmilszą rzeczą jaką można było wtedy zrobić. Rajd miał się odbyć 11.11.2006, spotkanie umówiono na 9:00 na parkingu w Horyńcu. Przyjechaliśmy jakąś godzinę wcześniej. Część osób już była, niektórzy poszli zagrzać się do „Hetmana”, inni zwiedzać Horyniec (ja byłam wśród ogrzewających się).
Niebawem znów spotkaliśmy się na parkingu. Wszyscy się poznawali, przedstawiali, podziwiali znaczki. Było oficjalne powitanie uczestników i otwarcie Rajdu. Wyruszyliśmy na trasę, według ustaleń: Horyniec – Polanka Horyniecka – Hrebcianka – Stare Brusno – „tam gdzie nas oczka forumowiczek poniosą”[nbsp] – Polanka Horyniecka – Nowe Brusno – Horyniec (golonka u Flisa).
I poniosły nas te oczka konkretnie – tyle że oczka forumowiczów.
I pojechaliśmy. Najpierw do Polanki Horynieckiej – obstawiliśmy samochodami całkowicie czyjś płot. I w drogę – na wschód. Wbrew prognozom śniegu nie było, tylko lekkie błotko. Dość szybko wyszliśmy ze wsi. Po obu stronach były pola. Po lewej stronie kamienny krzyż. Ktoś mówił, że pewnie pańszczyźniany więc, być może są pod nim zakopane łańcuchy – symbol niewoli. Tam zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie naszej grupy. Dalej humory dopisywały. Po drodze minęliśmy pozostałości po starej bramie. Po prawej stronie szliśmy już wzdłuż lasu. Kiedy już podchodziliśmy pod Hrebciankę zapadłą decyzja zejścia z traktu i „przedzierania się” na wzgórze przez zarośla. Po wstępnych oględzinach obuwia uczestników już przemierzaliśmy przez mokrą trawę sięgającą od kolan w górę. Tak dobrnęliśmy do wzgórza. A tam czekał na nas pierwszy ze schronów Linii Mołotowa. Za chwilę byliśmy już koło drugiego, okazalszego – po wschodniej stronie Hrebcianki. Opuszczone miejsce, niebezpieczne dla nieostrożnych – można nie uważnie wpaść w jakąś szczelinę, może nawet ze dwa piętra w dół. On sam wielki, betonowy. O wielkości działa jakie tam kiedyś funkcjonowało świadczy wyrwa w ścianie. To był schron z działem[nbsp] do ostrzału dalekosiężnego. A polanka przy Hrebciance urocza. Kto był tu latem wspominał ile tu rośnie poziomek, a widok nawet w pochmurny dzień, błogi na wijącą się polną drogę w kierunku niewielkiej wsi Huta Złomy.
Dalej powróciliśmy na drogę by za chwilę wejść w las. W jego głębi, w ciszy, otulony mchem spał cmentarz, bardzo stary. To nieistniejąca dziś miejscowość Brusno Stare. Nie ma tu dziś domów. Cały cmentarz jest jednym wielkim zabytkiem, wszystkie nagrobki to ręcznie wykonane figury przez bruśnieńskich kamieniarzy. Stoją tu i surowe kamienne krzyże i misterne figurki aniołków, Matki Bożej... . Niesamowite miejsce. Piękne rzeźby mnie nie cieszyły, za dużo tu było rozpaczy i ludzkich łez. Dla kogo rodziny kupowały aniołki na grób ... .
Podeszliśmy do nieznacznego wzniesienia. Stała tu kiedyś[nbsp] świątynia, przy której odprawiono uroczystości w dniu świętego Jordana (19 stycznia). Zobaczyliśmy tylko ruiny.
Poszliśmy dalej w las. Celem było przejście Bruśnieńki. Po drodze zarośla, brak domów, ale za to coś mało spotykanego – pole ogrodzone drutem. Pierwszy raz zobaczyłam „elektrycznego pastucha”. Żadna z dziewczyn nie sprawdziła czy „kopie”. Grupa się wówczas trochę rozpierzchła, nie było widać „przywódcy”. Szliśmy czwórkami, dwójkami, jak kto uważał i czuł się na siłach. Jakoś, nie wiedząc dokładnie dokąd idziemy (przynajmniej ja) dotarliśmy przez pastwisko do linii drzew.
Utrudzeni zobaczyliśmy stromą ścianę wąwozu na którego dnie wiła się wstążeczka Bruśnieńki. Na skraju urwiska stał Edward pokazując pozostałości po starym młynie (myślę, że same fundamenty), przy których już dokazywała część naszej grupy. Po chwili wszyscy byliśmy na dole. Przejście przez Bruśnieńkę – za mostek służyły niewielkie zanurzone w wodzie kłody, za poręcz falująca gałąź rosnącego obok drzewa. Wstyd przyznać, ale najzabawniejsze były chwile oczekiwanie aż ktoś wpadnie do wody – a tu nic, na szczęście nikt się nie skąpał.
Byliśmy w środku jesiennego lasu, wszędzie mnóstwo liści. Przed nami ukazało się podejście na znaczne wzniesienie. To była Bruśnieńska Góra. Raz na dwóch nogach, raz na „czterech” wdrapywaliśmy się na szczyt. Niejedno serce zadrżało (nie tylko niewieście) – z wysiłku. Na górze krótki odpoczynek i dalej w drogę.
Już wierzchowiną doszliśmy do kamieniołomu. Był czynny. Później dowiedziałam się, że kiedyś każdy kamieniarz w Bruśnie wydobywał kamień na rzeźby na własnej górze. Sam go „wyrywał” ze skalnej ściany, transportował, obrabiał i rzeźbił – bardzo trudne, mozolne zajęcie.[nbsp] Wykonanie nagrobka zajmowało około dwóch tygodni.
Bruśnieński kamieniołom wydał mi się mniej okazały niż znany z Józefowa, ale to właśnie z tych pokładów pochodziły kamienie zamieniane w dzieła sztuki - na tym zakończyłam porównywanie obydwu miejsc. Dzisiejsi pracownicy pozostali tu swój sprzęt, ku radości forumowiczów. Oczywiście obejrzeliśmy go, nie czyniąc żadnych szkód.
A dalej czekała nas już droga powrotna do Polanki Horynieckiej. Zmęczenie dało już znacznie znać o sobie. Szłam dokładnie ostatnia. Grupa rozbiła się i rozciągnęła – a przede mną, nad głowami rajdowiczów[nbsp] zachodziło już słońce.
W Polance Horynieckiej życiowe siły powróciły, powrócił też humor. Wszystkie auta pojechały do Nowego Brusna. Tam obejrzeliśmy starą, chylącą się cerkiew pw. św. Paraksewii. Znaliśmy ją z naszych rajdowych znaczków. Podparta ogromnymi kołkami ledwo stała. Została podniesiona z upadku, zauważyliśmy że ma zamienione przy odbudowie miejscami kopuły. Przez szpary widok był smutny, żadnych malowideł tylko belki i deski. Za cerkwią doszliśmy do cmentarza. Choć bardzo stary, widać, że czasami ktoś tu przychodzi do bliskich. Wiele tu pociemniałych, kamiennych, nagrobnych figur.
Wracaliśmy już zziębnięci, ale z wieloma zapamiętanymi obrazami przed oczyma i ja z nieodpartym wrażeniem, że będę tu jeszcze wiele razy.
Do Flisa dojechaliśmy, kiedy już było po zmierzchu. Tu niespodzianka od koleżanki Joasi – biłgorajski pieróg – wyśmienity. Golonki podawano na stół, a dla mnie pierogi (z własnego wyboru).
Agata
There are no images in the gallery.