W przedostatni dzień 2008 roku przeżyłam swoją najbardziej ekscytującą, jak dotychczas, „okołoroztoczańską” przygodę. Całkiem spontanicznie, czteroosobowa ekipa GTRu, pod przewodnictwem Zbyszka, w towarzystwie Zająca, Poziomki i Sosny, zgodnie postanowiła zorganizować wspólną wyprawę.
Ponieważ u nas takie p o s t a n o w i e n i e „droższe od pieniędzy” rzecz się cała, stała!
Najlepsze zwariowane wyprawy inicjuje Zbyszek z Poziomką, więc na nich spadła „czarna robota”. Plan był wyśmienicie przemyślany i został wykonany w 100%. Wręcz z nawiązką, co niezbicie dowodzi rzetelności w wyliczeniach i wstępnych ustaleniach pomysłodawców.
Początkowo droga była lekka, łatwa i przyjemna, co zgodnie potwierdzali wszyscy uczestnicy.
Kiedy jednak zjedzie się niedaleko Hrebennego z głównej drogi, zaczyna się już prawdziwa zimowa sanna. Zmierzaliśmy ku wsi Kornie, by obejrzeć dawną cerkiew grecko - katolicką z 1910 r p.w. św. Paraskewii. Zbyszek to wspaniały organizator. Zawczasu zdobył klucze. Uczta duchowa zapowiadała się obiecująco.
Wcześniej w Korniach istniała (od 1776r.) cerkiew drewniana. Na ścianach obecnej świątyni zachowały się w nienaruszonym stanie przepiękne polichromie. Obok świątyni znajduje się drewniana dzwonnica i cmentarz grzebalny, na którym spotkamy m.in. piękne nagrobki bruśnieńskie.
Następnie droga poprowadziła nas do świętego miejsca. Nazywane jest Czernewo. Zaczerpnęliśmy wody z cudownego źródła, która pomaga na wszelkie choroby i cierpienia, tym którzy w to wierzą. Obok znajduje się tablica, na której opisano historię źródliska, znanego już od 1436 roku. Wewnątrz kapliczki figura św. Michała Archanioła i cudowne obrazy. Miejsce od maja 2007r wypiękniało nad podziw.
Niestety łasiczki fotografowanej kiedyś przez Zbyszka nie spotkaliśmy.
Dalej droga poprowadziła nas w kierunku Wierzbicy. Konkretnie do dawnego dworku Lityńskich. Wcześniej obejrzeliśmy ich kaplicę grobową, nieopodal cmentarza, na którym niektóre nagrobki ujęły nas swoją prostotą i nieprzemijającym pięknem dawnego rzemiosła kamieniarzy bruśnieńskich.
Sam dworek popada w "okrutne" zaniedbanie. Ostatnim właścicielem był Stefan Romer (h. Jelita). Majątek uległ zniszczeniu podczas II wojny światowej (spalony przez UPA). Nadal budzą zachwyt pozostałości parku. Kiedyś rosły tutaj srebrzyste sosny amerykańskie, a wiek wielu lip oceniano na 300 lat. Dworek zdobią przepiękne czworograniaste filary od strony frontowej. Gdybyście chcieli kiedyś odwiedzić to miejsce, szukajcie małej bramy (na wprost dworku), gdzie do dziś zaznacza się przepiękna aleja kasztanowa. Jak bystre oczy pozwolą, na prawo od alei , w dali, dostrzeżecie kopułki cerkwi, po drugiej stronie granicy.
„Sosna Grottgera" była chyba nadprogramowym punktem naszej wyprawy. Koledzy postanowili mi ją pokazać, kiedy wyjawiłam, że nie byłam tam jeszcze. Bardzo im byłam za to wdzięczna. To piękne i magiczne miejsce. Jak się potem okazało, dobrze jest czasami zajrzeć do dawno nie ogladanych. Otóż przy sośnie pojawiły się nowe obiekty: kapliczka św. Marii Magdaleny oraz tablice informujące, dlaczego to miejsce jest takie szczególne.
O kapliczce przy sośnie czytałam dużo wcześniej. Wiedziałam, że tam jest. Nawet oglądałam w internecie zdjęcia z jej budowy, grodzenia terenu sosny.
Kapliczkę św. Marii Magdaleny wzniesiono na początku XIX wieku, w stylu klasycystycznym. Murowana z cegły, otynkowana. W roku 2007 odbudowana została od podstaw. Wewnątrz rzeźba z drewna lipowego św. Marii Magdaleny, autorstwa Zygmunta Jarmuły
Rzeźba kamienna z pierwotnej kapliczki, znajduje się w kościele w Tarnoszynie. Za czasów pobytu Grottgera w Dyniskach, w roku 1866, kapliczka znajdowała się przy drodze prowadzącej z dworu w Dyniskach do dworu w Magdalence .Jego właścicielem był Józef Skolimowski, uczestnik powstania styczniowego
Ponieważ wcześniej na Forum GTR naoglądałam się innych zdjęć tej sosny, kompletnie mi to zburzyło "porządek" tego krajobrazu. Sosna w łanie zboża dookoła, czy z bocianem na uschniętych konarach bardziej przemawiała do mojego zmysłu estetyki. Tyle, że ta sosna zniknie niedługo z tego krajobrazu i jedynym wyznacznikiem jej dawnego bytowania będzie kapliczka św. Marii Magdaleny. Taki los. Mnie już nie udało się zrobić zdjęcia osamotnionej sosny. Jedno jest pocieszające. Warto odwiedzać nawet znane miejsca i sprawdzać, od czasu do czasu, co też się zmieniło.
Dalej droga poprowadziła nas do Szczepiatyna, by obejrzeć dawną cerkiew murowaną z 1910 r p.w. św. Trójcy. Obok piękna, drewniana dzwonnica z 1890 roku.
Następnie przemknęliśmy obok cerkwi w Budyninie i popędziliśmy do Korczmina. Światło było wyśmienite tego dnia, cerkiewka cudnie się prezentowała. W Korczminie byłam nie tak dawno, by zobaczyć cerkiewkę, ale trzeba wiedzieć też o innych "skarbach", które można obejrzeć, nie tak daleko. Przykładowo przepiękny nagrobek Olgi Krawczuk, obok miejscowego kościółka w Machnówku, obejrzałam tylko dzięki Zbyszkowi, który wie kiedy dociekać, czy tutaj się coś już zwiedzało. Prawdziwy, rasowy przewodnik.
Jakże oczy moje, uradowała cerkiewka w Chłopiatynie, której remont właśnie dobiegł końca przynajmniej z zewnątrz). Cudeńko!! Kopuły kryte gontem. Wyszło bajecznie. Przypomniałam sobie szlak cerkiewek bieszczadzkich. Możemy być naprawdę dumni z naszych świątyń, nie ustępują urokiem tamtym. Kolejna "perełka" na naszej trasie. Myców. Słońce tego dnia nam sprzyjało, niemniej ciągle trwał wyścig, by za dnia zobaczyć jak najwięcej i dotrzeć do punktu kulminacyjnego. Kapuściane róże, w śniegu pod Mycowem zachwyciły wszystkich.
Co dalej? Otóż, wszyscy zgodnie, dużo później oczywiście, uznaliśmy, że gdybyśmy zawczasu wiedzieli, jaka nas czeka teraz droga, nie wybralibyśmy się w nią nigdy.
Wniosek: zawsze trzeba mieć cel - niekoniecznie jednak, trzeba wiedzieć j a k a droga ku niemu prowadzi.
Wyobraźcie sobie niezmierzone hektary zaoranego głęboką bruzdą pola. Dookoła nic, tylko pole, górki, pagórki i znów pole.........
Jedziemy więc sobie tymi polami i nie wiemy, czy to Polska jeszcze, czy może już sąsiedzi? Dookoła niebyt pola i my pośrodku. Samochód raz po raz uderzał o głęboką pryzmę ziemi, zapadał się kołami w czeluściach roli, a my do przodu. Stado odkrywców.
Kiedy dojrzeliśmy pierwsze krzaczory na horyzoncie i opuszczone zabudowania, uznaliśmy, że cel jest do osiągnięcia. To była optymistyczna wersja wydarzeń. Pesymistyczna, kazała nam zostawić samochód w szczerym polu i zasuwać dalej na piechotę, przez owe krzaczory. Spodnie mieliśmy mokre od śniegu po kolana i bardzo żałowałam, że odpuściłam sobie ochraniacze, sądząc naiwnie, że to będzie "asfaltowa wycieczka". To była prawdziwa eksterminada w wydaniu GTRowskim. Pocieszeniem był widok, przecudnie mrugającej do nas blaskiem słońca z oddali, cerkiewki w Dłużniowie. Zapraszała nas do siebie, kusiła, ale dziś naszym celem była cerkiewka w Wyżłowie.
Cel u kresu naszej wędrówki.
Najbardziej niedostępne miejsce, do jakiego udało mi się dotąd dotrzeć. Wielka moja wdzięczność za to wspaniałemu Przewodnikowi, jakim jest Zbyszek oraz Poziomce i Zającowi za wspólny trud wędrowania.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do przepięknego kościółka w Wasylowie Wielkim p.w. św. Anny, gdzie gościny użyczył nam ksiądz Sochacki i pięknie opowiadał o świątyni i planach, zamierzonej pracy nad jej renowacją i odbudową pobliskiego miejsca kultu, cudownego źródła.
Tego dnia mieliśmy dużo szczęścia do zwierząt. Piękny rudel saren zobaczyliśmy w okolicach Czernewa oraz w okolicach cmentarza w Wierzbicy, gdzie naliczyłam potem na zbliżeniu zdjęcia 28 sztuk. Podchodziły na pola skubać oziminę. Zające uciekały spod nóg Zającowi na cmentarzu w Wyżłowie. Tropy wszelakiej zwierzyny przecinały się w tajemniczych miejscach, do których dotarliśmy. Najfajniejsze było jednak, że Zając nie zabił lisa, w przyrodzie bywa odwrotnie, który mu wieczorkiem, kiedy wracaliśmy z wyprawy, wypadł na jezdnię.
Pytano nas potem dlaczego taka dziwna nazwa: „Wyprawa Zbrakulaku”.
Nie wypaliły nam planowane rajdy: kolejowy i bukowy (lak), więc nasza wyprawa to (laku brak). Tak dla żartów i z przekory została nazwana. Zorganizowana spontanicznie, u schyłku mijającego roku, okazała się bardzo udanym wydarzeniem.
Wielu z nas pomimo tego, że wyprawa powstała "za pięć dwunasta" też wzięłoby w niej udział, gdyby nie mały szkopuł. Dzień wyprawy był dniem pracującym.
Dlatego też uczestnicy "Zbrakulaku" mogą czuć się szczęśliwcami.
Niezapomniane chwile i cieszę się, że je mam w swojej kolekcji!
Sosna