W dniach 5-7 maja 2005 roku dane mi było odbyć wspaniałą ekskursyję do Lwowa, z której relację zdać winienem, jako że miasto owo w obrębie zainteresowań GTR się znajduje.
Wszystko zaczęło się w środę o godzinie 12, kiedy to w strugach ulewnego deszczu, z lekką obawą w sercu i ciężką walizką w ręku znalazłem się w autobusie rejsowym relacji Lublin-Lwów.
Obok mnie siedziała gromadka bezgranicznie rozradowanych Ukraińców, którzy po 3 dniach koczowania na dworcu (na Ukrainie była Wielkanoc) w końcu uzyskali możność powrotu w rodzinne strony. Autobus z właściwym sobie turkotem, stukotem i warczeniem wyruszył z Lublina punktualnie, a ja zabrałem się za wypełnianie karty imigracyjnej, którą jak wiadomo każdy hromadianin z Polszczi winien posiadać i przy wjeździe na Ukrainę na granicy okazać. Autobus poruszał się dosyć szybko - z wyjątkiem stromych podjazdów - co jednak miało swe dobre strony, gdyż mogłem wtedy dłużej delektować się roztoczańską wiosną, w którą przybrały się wzgórza naszej pięknej krainy. Tak dojechałem do granicy, której przekroczenie odbyło się bez zbędnych perturbacji i po ok. 1,5 godziny stania znalazłem się na Ukrainie. Widać, że w kraju tym stopniowo dokonują się społeczno-gospodarcze przemiany, lecz wciąż w krajobrazie dominuje siermiężny socjalizm! Jednak ogromne zielone łąki zagubione w czeremchowych gajach wioseczki, kwitnące łany kaczeńców, pola uprawiane przy pomocy koni i najprostszych narzędzi, a także potężne jaskrawo-zielono zalesione wzgórza Roztocza, na tle których majaczyły potężne szare kopuły świątyń Żółkwi uświadomiły mi, że to inny bajkowy świat, jakże odmienny od otaczającej mnie na co dzień rzeczywistości. Świat, w którym będę musiał sobie radzić przez najbliższe 3 dni.
W zamyśleniu dotarłem do blokowisk otaczających Lwów. Szaro, buro, ponuro i byle jak. Na szczęście z każdym kilometrem miasto piękniało i kiedy wysiadłem w centrum pod gmachem Opery nie mogłem opanować westchnień zachwytu. Opera i cały Prospekt Swobody wyglądały wspaniale w przejrzystym (właśnie przestało padać i wyszło słoneczko) powietrzu. Rozłożyste zielone kasztany otoczone secesją kamienic znajdujących się wokół, wspaniałe pomniki i atmosfera Festiwalu Flugera - czy mogłem trafić lepiej? Mogłem, bo pora była już dosyć późna, a ja nie miałem noclegu, a w związku z tym również i zbyt wiele czasu, by delektować się otaczającymi mnie wspaniałościami. Jednak moja towarzyszka za nic nie chciała ruszyć się z Prospektu, toteż rozpoczęliśmy powolny spacer spod gmachu Opery w kierunku Pomnika Mickiewicza.
Pod pomnikiem moją uwagę zwróciła przepiękna różowa kamienica, secesja w najlepszym wydaniu. Otwieram przewodnik - to Hotel George, z jego balkonów śpiewał Kiepura, nocowali tu Piłsudski i Balzac, myśle sobie - pewnie strasznie drogo, ale może uda się choć jedną noc... Wchodzę do środka, interior wspaniale oddaje atmosferę grodu lwa. Wspaniała secesyjna architektura, orientalny wystrój restauracji, przedwojenne popękane kryształowe (chyba) lustra, nieco podniszczone, ale wciąż piękne żyrandole i spora szczypta socjalizmu (te olejne farby i brzydka winda!!!). W recepcji z wielkim zdziwieniem dowiaduję się, że są pokoje klasy turystycznej (aż 35), już wiem gdzie będę spał.
Jak tylko zakwaterowałem się w hotelu ok. 19 czasu lwowskiego, od razu wybrałem się na spacer po grodzie lwa. Padał łagodny majowy deszczyk, w mieście panował nastrojowy półmrok, który mąciły gdzieniegdzie światła bardzo nielicznych w Leopolis latarni. Po przejściu kilkudziesięciu metrów znalazłem się w obrębie starego miasta. Atmosfera niesamowita. Większość świątyń była już o tej porze zamknięta, więc skupiłem się na oglądaniu ich od zewnątrz. Katedry Łacińska i Ormiańska, Jezuici, Cerkiew Uspienska i dom Psów Boga przytłaczały swoim ogromem i bogactwem detali architektonicznych. Na brukowanych uliczkach czuć było historię, mocno, jakby odżyła na nowo wraz z nadejściem wiosny. Powoli przemieszczałem się po starówce chłonąc klimat skrytych w mroku zaułków i bram, z których każdy stanowił swoisty teatr nocy i cienia. Całości dopełniały znajdujące się tu i ówdzie przepełnione śmietniki, w których liczne koty konsumowały ostatni tego dnia posiłek. Jednak to, co utkwiło mi najbardziej w pamięci tego wieczoru to Cerkiew Przemienienia Pańskiego, dawny Kościół Bernardynów, w którym obecnie znajduje się jedna z głównych grekokatolickich świątyń Lwowa (najważniejszą jest Sobór św. Jura, o czym później). Były to żywe świątynie, które wypełniał mistyczny śpiew i rozświetlał blask dziesiątków wotywnych świeczek, do tego wspaniały ikonostas Cerkwi Przemienienia, jakże różne są zagubione wśród pól i lasów opuszczone i ciche cerkiewki polskiego Roztocza...
Osobno chciałbym opisać Klasztor Bernardynów bo to miejsce niezwykłe!
Rzadko gdzie w Leopolis przenikają się tak wyraźnie wpływy wschodu i zachodu. Typowo łaciński późnobarokowy, przebogaty wystrój świątyni z iluzorystycznymi malowidłami na sklepieniach i misternymi witrażami miesza się z zapachem kwitnących na dziedzińcu starych grusz i odmawianego w głębokich pokłonach Hospody Pomiłuj. Wejścia do świątyni strzeże Daniel Halicki, a za nim najstarsza we Lwowie studnia, fragmenty potężnych murów miejskich (sięgają ponad 8 m w głąb ziemi i co najmniej drugie tyle w górę) i jakby wymarłe zabudowania Klasztoru Bernardynów.
Stąd miałem już blisko do hotelu. Tu szybka kąpiel (woda ciepła jest przez całą dobę, co w centrum Leopolis nie zdarza się często) i do łóżeczka. Długo nie mogłem zasnąć i to bynajmniej nie przez balujących w hotelu Rosjan (a drzeć się to oni potrafią!).
C.D.N
Z kolejnej części mojej relacji dowiecie się jak zgubiłem się w dawnym Galicyjskim Sejmie, jak wygląda największy w Europie skansen i jedna z najcenniejszych dla Polaków nekropolii, no i dlaczego nazwano mnie Perepiczką...
tekst: Andrzej Szkuat, zdjęcia z archiwum GTR